Co powinniśmy zrobić w momencie, kiedy zaczynamy
tracić kontrolę nad naszym życiem? Jak postąpić, gdy wciąga nas nurt i
zaczynamy tonąć? Kiedy tworzy się chaos?
Świadomość chaosu, który jest w nas, to pierwszy
krok do wyjścia z niego. Kiedy czułam, że wpadam do wartkiej rzeki,
porywa mnie nurt i zaczynam tonąć, co wtedy robiłam? Próbowałam
odzyskać kontrolę. Walczyłam, machałam rekami, nogami. Skutek był
przeciwny do zamierzeń. Chaos postępował. Nieświadoma niczego
próbowałam mocniej, więcej i coraz bardziej zapadałam w ten chaos.
Wpływało to także na stosunki z innymi ludźmi, szczególnie z tymi
najbliższymi. Chaos bowiem gnieździ się nie tylko w nas, ale wychodzi
na zewnątrz. Czują go wszyscy wokół nas.
Jak myślicie, dlaczego małe dziecko ma wiekszą szansę na przeżycie po upadku z dużej wysokości? Ono się nie broni. Czasem trzeba, jak to dziecko, dać się ponieść nurtowi i przestać walczyć. Banalne, prawda? A jakże ciężko jest czasem zastosować się do tego i przestać walczyć ze swoimi uczuciami, próbując je złudnie uporządkować. Walką niczego nie uporządkujemy. Pytania wtedy zostaną bez odpowiedzi, bo my ich nie usłyszymy. Jak mam coś usłyszeć w takim hałasie i zaabsorbowaniu? Czasem wystarczy przestać powstrzymywać swoje uczucia, myśli, pozwolić im wypłynąć. Zamiast wpływać nieustannie na coś, powinniśmy stać się obserwatorami. Tak, jakby to nie było nasze uczucie, a kogoś innego. Przyjrzeć się sobie, jakby z boku. Nie próbujmy wtedy zrozumieć, obserwujmy w ciszy i czekajmy. Poddać się, to najlepsze, co możemy w tym czasie zrobić.
Kiedy jest mi źle i nie umiem sobie z czymś poradzić, już nie walczę. Staram się nazwać, uświadomić i zaakceptować wszystkie moje uczucia, które ze mnie wypływają, również te negatywne. One nie są naszymi wrogami, sami dla siebie nimi jesteśmy. Lepiej przyjąć je i zaakceptować, niż walczyć. Bardzo często te negatywne uczucia dotyczą innych osób. Ktoś nas skrzywdzi, zrani, nie możemy się dogadać. W małżeństwie jest mnóstwo sytuacji, w których one się pojawiają. W moim również, bez wyjątku. Kiedy próbowałam wypierać z siebie te negatywne uczucia, obarczałam nimi zupełnie nieświadomie męża. Wywoływało to jedynie kłótnie i ostrą wymianę zdań. Znów walka, która nic nie wnosiła. Zmieniło się to, kiedy się poddałam, zaakceptowałam swój ból, cierpienie i złość oraz pojęłam wreszcie, że mam do tego prawo. Nie obarczyłam go tymi uczuciami. Mąż nie miał wyjścia, jak pozwolić mi wtedy na bycie ze sobą, na to "zamknięcie" i przeżycie tego wszystkiego, co czułam. Po tym wszystkim rozmowa była sensowniejsza, bardziej konkretna, dotykająca sedna sprawy. Obyło się bez niepotrzebnej kłótni. Ciche dni nie zawsze mają negatywny oddźwięk, tak samo jak milczenie nie zawsze znaczy, że nie mamy nic do powiedzenia. Wszystko, cokolwiek wypieramy z siebie, wraca do nas ze zdwojoną siłą i tworzy właśnie taki nieład, bałagan.
Ogromne znaczenie w wyjściu z chaosu miało moje odejście z Kościoła i droga, jaką obrałam. Kiedy to mój umysł odrzucił wszelkie ograniczenia. Jako katoliczka szukałam prawdy tam, gdzie mnie uczono, w Bogu. Nie znałam innej drogi, a na tej byłam nieszczęśliwa i zagubiona. Wiara nie pozwalała mi myśleć samodzielnie, utrzymywała mnie w niewiedzy, ograniczała, tworząc jeden wielki chaos. Wiara, która kazała mi wyrzec się siebie, nie mogła doprowadzić do niczego dobrego.
Wszystko, czego szukałam znalazłam w sobie.
Jak myślicie, dlaczego małe dziecko ma wiekszą szansę na przeżycie po upadku z dużej wysokości? Ono się nie broni. Czasem trzeba, jak to dziecko, dać się ponieść nurtowi i przestać walczyć. Banalne, prawda? A jakże ciężko jest czasem zastosować się do tego i przestać walczyć ze swoimi uczuciami, próbując je złudnie uporządkować. Walką niczego nie uporządkujemy. Pytania wtedy zostaną bez odpowiedzi, bo my ich nie usłyszymy. Jak mam coś usłyszeć w takim hałasie i zaabsorbowaniu? Czasem wystarczy przestać powstrzymywać swoje uczucia, myśli, pozwolić im wypłynąć. Zamiast wpływać nieustannie na coś, powinniśmy stać się obserwatorami. Tak, jakby to nie było nasze uczucie, a kogoś innego. Przyjrzeć się sobie, jakby z boku. Nie próbujmy wtedy zrozumieć, obserwujmy w ciszy i czekajmy. Poddać się, to najlepsze, co możemy w tym czasie zrobić.
Kiedy jest mi źle i nie umiem sobie z czymś poradzić, już nie walczę. Staram się nazwać, uświadomić i zaakceptować wszystkie moje uczucia, które ze mnie wypływają, również te negatywne. One nie są naszymi wrogami, sami dla siebie nimi jesteśmy. Lepiej przyjąć je i zaakceptować, niż walczyć. Bardzo często te negatywne uczucia dotyczą innych osób. Ktoś nas skrzywdzi, zrani, nie możemy się dogadać. W małżeństwie jest mnóstwo sytuacji, w których one się pojawiają. W moim również, bez wyjątku. Kiedy próbowałam wypierać z siebie te negatywne uczucia, obarczałam nimi zupełnie nieświadomie męża. Wywoływało to jedynie kłótnie i ostrą wymianę zdań. Znów walka, która nic nie wnosiła. Zmieniło się to, kiedy się poddałam, zaakceptowałam swój ból, cierpienie i złość oraz pojęłam wreszcie, że mam do tego prawo. Nie obarczyłam go tymi uczuciami. Mąż nie miał wyjścia, jak pozwolić mi wtedy na bycie ze sobą, na to "zamknięcie" i przeżycie tego wszystkiego, co czułam. Po tym wszystkim rozmowa była sensowniejsza, bardziej konkretna, dotykająca sedna sprawy. Obyło się bez niepotrzebnej kłótni. Ciche dni nie zawsze mają negatywny oddźwięk, tak samo jak milczenie nie zawsze znaczy, że nie mamy nic do powiedzenia. Wszystko, cokolwiek wypieramy z siebie, wraca do nas ze zdwojoną siłą i tworzy właśnie taki nieład, bałagan.
Ogromne znaczenie w wyjściu z chaosu miało moje odejście z Kościoła i droga, jaką obrałam. Kiedy to mój umysł odrzucił wszelkie ograniczenia. Jako katoliczka szukałam prawdy tam, gdzie mnie uczono, w Bogu. Nie znałam innej drogi, a na tej byłam nieszczęśliwa i zagubiona. Wiara nie pozwalała mi myśleć samodzielnie, utrzymywała mnie w niewiedzy, ograniczała, tworząc jeden wielki chaos. Wiara, która kazała mi wyrzec się siebie, nie mogła doprowadzić do niczego dobrego.
Wszystko, czego szukałam znalazłam w sobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz